Ostatniej zimy Sebastiana zaproponował, aby przygotować się do startu w maratonie na wiosnę. Jak wcześniej zgodnie ustaliliśmy, start ma sens tylko wtedy, gdy celujemy w jakiś dobry czas. Początkowo nie miałem zamiaru biegać tak długich dystansów. Jednak po niedługim czasie coraz bardziej ulegałem propozycji prezesa. Naszym celem było przebiec maraton w czasie poniżej 3 godzin. Pomyślałem sobie, że jak ja się nie zdecyduję, a Seba to zrobi, to będę miał zagwozdkę. Głównie dlatego podjąłem wyzwanie.

Sebastian pożyczył mi książkę pt. „Maraton metodą Hansonów”. Książka bardzo dokładnie opisuje całą fizjologię treningu począwszy od pozyskiwania energii w komórkach, poprzez pracę włókien mięśniowych, a na gotowym planie treningu skończywszy. Wszystko jest tam dokładnie i sensownie opisane, dlaczego robić coś tak, a nie inaczej. Dlatego po jej lekturze nie miałem wątpliwości, że opisany tam trening pozwoli na realizację naszego dość ambitnego celu.

Cała idea treningu opiera się na strategii kumulowania zmęczenia – bieganie 6 razy w tygodniu, a w niedzielę długi bieg od 16 do 26 km. Oprócz treningów interwałowych i tempowych było dużo biegów lekkich, które polepszały pozyskiwanie energii z tłuszczy, co z kolei miało zapewnić, że podczas maratonu zapasy węglowodanów wystarczą na dłużej, a tak wyczekiwana przez maratończyków „ściana” nadejdzie później lub nie nadejdzie w ogóle. Z dwóch wersji treningu wybraliśmy tę dla początkujących, aby nie biegać zbyt dużo. Plan nam odpowiadał głównie dlatego, że najdłuższy bieg – co drugi tydzień – miał 26, a nie powyżej 30 km, co zdaniem sceptyków nie mogło zapewnić nam sukcesu na zawodach. Jednak takie opinie jeszcze bardziej motywowały do pracy i myśli: „ja wam pokażę!”

Udało zrealizować mi się cały, prawie czteromiesięczny trening, z wyjątkiem tygodniowej przerwy spowodowanej chorobą. Do momentu startu przebiegłem 1000 km.

Dzień prawdy nadszedł 24 kwietnia. Wtedy miał miejsce Orlen Warsaw Maraton, gdzie czołowi polscy zawodnicy walczyli o kwalifikacje olimpijskie.

Po nocy spędzonej w Warszawie u Sebastiana Banasia – dzięki za gościnę! – pojechaliśmy na start pod Stadionem Narodowym. Pogoda dopisała – było chłodno i pochmurno – co sprzyjało walce na maratonie. Przeszkadzać mógł tylko wiatr, który na drugiej połowie trasy wiał z przeciwka. Na ok. 10 minut przed startem wszedłem do strefy startowej Asics z czasem docelowym poniżej 3 godzin, tuż za plecami elity :).

Start o godzinie 8:45 odbył się spokojnie, nikt się nie przepychał, jak na krótkich biegach. Na trasie czułem, że trening zrobił swoje. Poza nogami, prawie nie czułem zmęczenia. Przez większość trasy biegłem szybciej niż planowałem. Pierwsza połowa była z wiatrem, więc można było trochę nadrobić. Miałem biec po 4:09 min/km, co dawało końcowy czas 2h 55 min. Na 30-tym kilometrze średnie tempo wynosiło 4:05 min/km. Od tego momentu, co pewien czas wyprzedzałem zawodników, którzy spotkali się ze „ścianą”. Ja też coraz bardziej odczuwałem zmęczenie nóg, ale biegłem dalej. Myślałem sobie: „jak nie teraz, to kiedy?” Nie będzie mi się chciało znowu biec takiego dystansu… Najtrudniej było dla mnie na ostatnich 5–6 kilometrach przed metą. Patrzyłem kiedy będzie w końcu most przez Wisłę prowadzący do Stadionu Narodowego. Trasa się dłużyła. Czując, że powoli zwalniam, kalkulowałem, jakie tempo wystarczy, aby złamać upragnione 3 godziny. Zawodnicy obok mnie też mieli taki cel. Taka wypowiedź pewnego biegacza: „ja chcę tylko dwójkę z przodu, więcej mnie nie interesuje.” To tak, jak ja :). Wreszcie dobiegłem do mostu, na którym był bardzo niewielki podbieg. Poczułem się jeszcze gorzej – 40-ty kilometr. Chwilę później widząc, że pozostaje 1,5 km do mety i mam dobry czas, wiedziałem, że się uda 🙂 Biegłem do końca, ale na ostatnich dwóch kilometrach tempo znacznie spadło. Linię mety przebiegłem z czasem netto 2:56:30 – średnie tempo 4:10 min/km. Polacy: Artur Kozłowski i Henryk Szost zajęli 1. i 2. miejsce przed czarnoskórymi zawodnikami :).

Na mecie, oprócz medalu, dostałem piwo bezalkoholowe Radler o smaku cytrynowym. W takich okolicznościach smakowało wyjątkowo 🙂 O tej pory chodzenie przez parę dni sprawiało mi spore trudności. Dzięki dla Sebastiana (niestety z powodu kontuzji nie mógł biec ze mną), że sprowadził mnie na warszawskich rowerach do naszej kwatery. Nie wiem, co bym tam sam w takim stanie robił…

Pomimo tego, że był to mój pierwszy typowy maraton, i że nie biegałem co tydzień dystansów trzydziestu kilku kilometrów, udało się połamać 3 godziny. Teraz mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że zrealizowany plan treningowy jest skuteczny. Polecam 🙂

Rafał Sawczyn

rafał