Gdy przełom października i listopada oferuje pogodę lepszą niż na wiosnę, trudno zmusić się do mitycznego roztrenowania. Zamiast tego, jeżeli dysponuje się kilkoma chwila wolnego, można wrzucić dobytek w sakwy i ruszyć na prawdopodobnie cieplejsze południe. Nie była to dla mnie zupełnie nowa koncepcja, podobne okno super pogody ​wykorzystałem jesienią 2016 roku. Ale tym razem plany były ambitniejsze…chociaż skończyło się jak się skończyło.

Węgry dla większości kojarzą się z płaskością puszty, papryczkami, basenami termalnymi, Balatonem (to głównie tym starszym), ptakami na stawach i egzotycznym językiem. Wśród rowerzystów cieszą się kiepską sławą zakazów jazdy, kiepskich DDR-ek i brakiem podjazdów. Od kilku lat znajduję w tym kraju smaczki, które doceniliby najbardziej zawzięci sceptycy (gdyby nie byli zawziętymi sceptykami), czy to w Górach ​Zemplińskich, ​Bukowych lub Czerhat. Jednym z zamysłów wycieczki było uzupełnienie białych plam podjazdów na te nieliczne pagóry Kotliny Panońskiej, na których jeszcze nie byłem. W dużej części to się udało, kilka zostało jeszcze do zaliczenia.

Węgry jak zawsze zaskakują, a to jakimś ukrytym podjazdem, a to ładnym zakątkiem turystycznym. Chorwacja mało zaskoczyła szutrowymi drogami i pysznymi wypiekami w każdej pekare. Słowacja dobija dłuższymi podjazdami i mroźnymi zjazdami, z niesamowitymi widokami po drodze.

Na Madziarsku co moment wpada się w kolejne pagórki, poprzecinane albo wapiennymi skałami lub winnicami albo zatopione w bukowych lasach. Jest też kilka fajnych miejsc biwakowych. Takie z wiatą i w ogóle. Na przykład przy podjeździe na  Kékes. Jedynym mankamentem tego miejsca jest bezpośredni brak wody, którą można, a nawet trzeba, zatankować w ostatnich większych miejscowościach przed podjazdem – na Węgrzech nie ma z tym problemu, publiczne krany z woda pitną znajdują się praktycznie przy ulicy.

Kékes jest najwyższym szczytem Węgier. Leży na mało imponującej wysokości 1014 metrów n.p.m., ale góruje prawie 900 metrów nad pobliskimi dolinami. Oznacza to, że podczas około 20-kilometrowego podjazdu z Paradu, pokonuje się niecały 1000m przewyższenia. Bo na szczyt, jak na każdy szanujący się węgierski szczyt z przekaźnikiem, prowadzi asfaltowa droga. Na podjeździe kładą nowiutki asfalt, na pierwszym odcinku nachylenia nie przekraczają 6-8%, ostatnie 3km są trooochę bardziej strome.

Nie mniej konkretne podjazdy czekają na wzgórzach Mecsek nad Pecs, do kolejnego przekaźnika TV. Ale pierwszy wymagający podjazd znajduje się dalej na południe, pod Papuk – tutaj nowa, czarniutka nawierzchnia kończy się jakieś 8 km od szczytu i trzeba sobie radzić z szutrami. Tak jest zresztą na większej części podjazdów tym paśmie. Aż dojedziemy do Zagrzebia. Bo nad Zagrzebiem góruje Niedźwiedzica.

Sjleme, najwyższy szczyt masywu Medvednica, leży na wysokości 1033m n.p.m. Co oznacza, że podjeżdżając z Zagrzebia łapie się trochę ponad 850m w pionie. Droga wyprowadzająca w górę jest też ciekawa: serpentyniasty podjazd jest jednokierunkowy, a równie zakręcony zjazd można jechać też w jedną stronę. Do szczytu zaś doprowadza wybetonowany 20% odcinek. Widoki z góry są marne, ale przynajmniej jakieś są.

Północna Chorwacja pachnie słoweńsko-toskańsko-istryjskimi klimatami, z serią zielonych dolin, niewielkich podjazdów i winnic. Za to Balaton pachnie turystami, różnej jakości ścieżkami rowerowymi nad wodą i prawie nadmorskim mikroklimatem. Ostatnim pasmem przed Dunajem jest  Pilis, ze szczytami wysokością dochodzącymi do prawie 700m n.p.m..

Po tym wszystkim Słowacja wydaje się być 'chuda’: w ciągu doby dojechałem od ujścia Hronu do Dunaju, aż do jego źródeł w Telgarcie, pod Kral’ovą hol’ą. Po drodze pokonując oczywiście kilkanaście serpentyn chłodnych podjazdów i zjazdów w Rudawach Gemerskich.

Im bliżej Kraju, tym więcej chmur. Aż w końcu niebo pęka i zaczyna najpierw siąpić, a potem lać. Traktuję to trochę jak alegorię zakończenia wyjazdu, bo smutno się robi z każdym kilometrem bliżej domu, że już koniec. Pomimo, że nie udało się zrealizować całego planu, w 10,5 dnia obskoczyłem najważniejsze rzeczy, pokonując trochę ponad 2000 kilometrów. Fanów statystyk, przydługawych opisów i większej ilości zdjęć zapraszam do wpadnięcia na wpis na blogu: http://wujekg.bikestats.pl/c,38853,Mygr-osz-plus.html

Wojtek J. Gubała