Na maraton w Manchesterze zapisałem się dlatego, że po raz kolejny nie dostałem się na Londyn. Pomimo udanego projektu Maraton Rzym 2022 i osiągnięciu czasu Good For Age (dla mnie wynosił sub 3h) nie zakwalifikowałem się, gdyż chętnych było dużo więcej niż miejsc. W takiej sytuacji miejsca są przydzielane malejąco od najszybszych czasów do wyczerpania limitu. No i moje 2:59:18 z Rzymu okazało się jednak za wolne 🙂 Gorzka pigułka, którą przełykałem długo. W końcu, niesiony sportową złością, zapisałem się na Maraton Pocieszenia, czyli Manchester z zamiarem uzyskania takiego czasu, który już na 100% zapewni mi prawo startu w Londynie. Miejscówka dobra, godzina jazdy autem, można więc wyjechać rano, bez noclegu, potrzebny tylko 1 dzień urlopu. Maraton szybki, jeden z największych w Europie, reklamujący się bardzo płaską trasą, dobry więc do walki o jak najlepszy czas.

Przygotowania rozpocząłem w styczniu, ponad 3 miesiące przed datą imprezy. Postanowiłem biegać według oficjalnego planu opublikowanego przez organizatorów maratonu, który wydał mi się bardzo sensowny i pasował do mojego rozkładu tygodnia. Długie biegi były w sobotę i nie były to nudne longi o stałej intensywności tylko z odcinkami na prędkościach około startowych, a takich właśnie chciałem spróbować. Long w stałym, wolnym tempie to chyba dla mnie najgorszy biegowy trening jaki może być 😉 Zdecydowanie jestem typem szybkościowca i uwielbiam wszelkiego rodzaju interwały 🙂 Za cel na maraton postawiłem sobie bardzo ambitnie średnie tempo poniżej 4’/km co oznaczałoby czas 2h47′ na mecie. Pomimo różnych problemów po drodze (kontuzja, praca, obowiązki itp) i ciągłych roszad w planie, był to najlepszy blok treningowy w mojej biegowej przygodzie i jak się okazało wyniósł mnie na wyższy poziom. Świetne starty kontrolne i poczucie życiowej formy sprawiły, że postanowiłem zaatakować czas sub 2h45′. Okazja była doskonała bo miał być pacer właśnie na ten czas. Problemem jednak było, że przy rejestracji podałem czas 2h47′ i zostałem przypisany do drugiej fali, a mój pacer miał być w pierwszej. Liczyłem, że uda mi się tam jakoś wcisnąć 🙂

16 kwietnia, dzień startu – pobudka zaraz po 5, szybkie sprawdzone śniadanie przedstartowe, kawa i w drogę. Po godzinie już parkowaliśmy na parkingu Manchesteru United, którego okolice były bazą imprezy. Spacer w okolice startu, pożegnanie z ekipą i wbiegłem do strefy startowej. Jak się okazało strefy pierwsza i druga były połączone więc mając na oku mojego pacera na 2:45 oczekiwaliśmy na start. A czekaliśmy bardzo długo bo prawie godzinę, podczas której, mimo zrobionej lekkiej rozgrzewki, zdążyłem solidnie zmarznąć. Warunki były prawie idealne, chłodno, pochmurno, niewielki wiatr. Wszystko jak chciałem. W końcu opóźniony o kilka minut start i ruszyliśmy. Mój plan trzymania się pacera realizowałem przez całe … 2 kilometry 🙂 Czułem się świetnie, tempo 3:55/km było jak na lekkim rozbieganiu, warunki perfecto – puściłem więc nogi i zacząłem biec swoim tempem. Szybko uformowała się grupka prowadzona przez dwójkę zawodników z tego samego klubu, którzy biegli idealnie równym tempem ok. 3:45-3:50. Bardzo mi to pasowało więc po kolarsku trzymałem się ich ciesząc się biegiem. Starałem się biec jak najbardziej luźno, powtarzając w myślach “Rozluźnij” i sprawdzając co jakiś czas czy policzki mi podskakują, jak Andrzej Witek w Sewilli 🙂

Pamiętałem też o najlepszej maratońskiej radzie, jaką do tej pory usłyszałem/przeczytałem, że pierwszą połówkę trzeba przespać. Tak przespałem, że na półmetku zameldowałem się w czasie poniżej 1h20 co było baaardzo szybko. Pomyślałem, że może przesadziłem z tym tempem bo zaczynałem już odczuwać zmęczenie, a od około 13km biegłem też z dziwnym bólem w podbrzuszu – najpierw myślałem, że to kolka ale jak się okazało, to jakieś uszkodzenie mięśnia, które ciągle odczuwam (4 dzień po biegu). Zmęczenie przychodziło więc zdecydowanie za wcześnie, niż chciałem, szczególnie, że po zupełnie płaskiej pierwszej części trasy, teraz czekały nas hopki z podbiegiem w Altrincham na czele. Trzymałem jednak ciągle resztki mojej grupy i pagórkowatą część trasy przebiegliśmy jeszcze razem w kilka osób. Potem jednak, dobrze już po 30-tym kilometrze z grupki tej nie zostało nic. Kilku szybszych biegaczy mi odbiegło i ostatnie 10km to już samotna walka. Pomimo, że było płasko to dystans robił swoje, było też lekko pod wiatr. Zimny wiatr trzeba dodać, a byłem wtedy już solidnie zmarznięty – ledwo czułem ręce, ramiona i kark. Z każdym kilometrem robiło się coraz trudniej. Na półmetku postanowiłem sobie, że już nie będę sprawdzał czasów poszczególnych kilometrów na zegarku – nie chciałem się dołować. Zerkalem tylko na czas co 5km mijając punkty na 25, 30 i 35km i próbowałem sobie policzyć na jaki wynik biegnę. Prosta matematyka po 30km maratonu to jednak jakaś abstrakcja 🙂 Biegłem więc dalej, starając się trzymać jak najmocniejsze, równe tempo na jakie było mnie stać. Nogi z każdą minutą stawały się coraz cięższe, łapały skurcze i wydawało mi się, że biegnę bardzo wolno, ciągle jednak wyprzedzałem. Niektórzy mieli większe problemy skręcając w krzaki albo zatrzymując się porozciągać skurcze. Powtarzając w myślach każdą pozytywną mantrę jaka przyszła mi do głowy zbliżałem się do mety, nie wiedząc za bardzo ile mi zostało. Ostatnie 2 kilometry to już straszna bomba, odcinało mi nogi, które ważyły chyba z tonę, powłóczyłem nimi starając się tylko nie przewrócić, nie zatrzymać i jakkolwiek dotrzeć do mety. Myślałem, że biegnę w tempie 5-5:30 ale uparcie nie patrzyłem na zegarek. W końcu finiszowa prosta, próbowałem przyspieszyć, nogi jednak nie reagowały na sygnały z mózgu 🙂 Linia mety i huśtawka nastrojów, jaką można doświadczyć po przekroczeniu granic wytrzymałości. Chciało mi się na przemian śmiać i płakać. Totalne wyczerpanie fizyczne i psychiczne. Zataczając się odebrałem medal i koszulkę. Zagadał mnie Michał, jedyny szybszy tego dnia Polak, i dopiero wtedy zerknąłem na zegarek. 2:43:34!!! Kosmiczny czas, daleko wykraczający poza to, co kiedyś uważałem za możliwe. 

Podsumowując był to mega udany start i niesamowity dzień. Bieg odbywał się w dzień urodzin mojego Chrześniaka, biegłem z imieniem córki na numerze co nie pozwalało mi się poddać w trudnych momentach. Czułem też wsparcie najbliższych i znajomych, którzy mi kibicowali. Trzykrotnie widziałem moje dziewczyny na trasie, a to zawsze extra motywacja. Kamila biegnąca za mną z żelem jakieś 4km przed metą i córka wołająca: „Tata, tata biegnij szybciej!” na długo pozostaną w pamięci 🙂 

Był to mój trzeci maraton, a w trzecim podobno osiągamy wynik na miarę swojego potencjału. Sęk jednak w tym, że jakby się nie pobiegło to zawsze można pobiec szybciej 🙂 Patrząc na mój maratoński progres, ciężko powiedzieć gdzie jest granica możliwości. Poprawiając się o około 15 minut co bieg, następny powinien być atak na 2h29 😀 Ciężki, przemyślany i dopasowany trening zrobił swoje, duże doświadczenie zebrane na przyszłość. I mimo zarzekania się na mecie, że dość maratonów, po co mi to, nigdy więcej itd już zaczynam planować następny 🙂 A następny, po paru latach starań, będzie Londyn. Wiadomo, że to co osiągnięte z najwyższym trudem smakuje najlepiej, będzie to więc taka wisienka na maratońskim torcie 🙂 Londyn 2024 – biegniesz ze mną?